Quito, stolica
Ekwadoru, 2800 m.n.p.m., 2 miliony mieszkańców żyjących u podnóża aktywnego
wulkanu Pichincha. Miasto podzielone jest na dwie części: Północną i Południową. Z centralnego
punktu stolicy spogląda na mieszkańców Virgen de Panecillo, Matka Boska ze
Skrzydłami. Twarzą zwrócona jest ku Północy, lepiej prosperującej części
miasta, w związku z czym mieszkańcy Południowych dzielnic skarżą się, że
odwróciła się od nich plecami, dosłownie.
Życie na 2800 m.n.p.m. nie jest łatwe. Spacer po centrum,
góra dół góra dół góra...szybko kończy się brakiem tchu i wewnętrznym pytaniem
"gdzie jest moja kondycja?". Jeszcze gorzej się czuję, jak mija mnie
80 letnia tubylka, z kilkukilogramowym workiem owoców na plecach i znika z pola
widzenia w mgnieniu oka.
Powoli przyzwyczajam się do słonecznych poranków,
deszczowych popołudni i zimnych nocy; do wyziębionego mieszkania; do prysznica
z ciepłą wodą na prąd i wiszącymi kablami, które sprawiają, że za każdym razem
jak biorę prysznic zastanawiam się czy go przeżyję. Może dlatego wszyscy tutaj
żyją chwilą? Bo prysznic to nie jest jedyny moment w Quito, kiedy zastanawiam
się czy jeszcze zobaczę kolejny zachód słońca;) „Niebezpieczeństwo” czyha na
każdym kroku: przechodząc przez jezdnię na ZIELONYM świetle, jadąc autobusem,
wysiadając z niego, wychodząc z domu bez kremu 50, bo słońce parzy, spacerując
po nieodpowiednich ulicach po zmroku…już chyba nikogo nie dziwi tytuł tego postu.
Quito to jedna wielka Dżungla, ale tak jak w dżungli, mimo początkowego poczucia zagrożenia,
jest pięknie, a niepewność, którą odczuwamy na początku, szybko mija. W Quito widok gór z każdego punktu miasta, sympatyczni i pomocni ludzie, mnóstwo
wydarzeń kulturalnych, cudowne parki, przepyszne owoce i oczywiście te przepiękne wulkany
wokół, które zachwycają najbardziej wybrednych turystów sprawiają, że początkowe wrażenie niebezpieczeństwa znika w mgnieniu oka.
Poruszanie się po mieście jest nie lada
wyzwaniem. Nigdy w życiu nie odważyłabym się prowadzić samochodu w Quito
(Ola, respect!). Jezdnie 3 pasmowe często przekształcają się w pięciopasmówki..kierowcy trąbią średnio co minutę albo jeżdżą w poprzek, bo nagle
chcą zmienić pas z tego pierwszego na piąty. Przejście dla pieszych?
Przechodzenie przez jezdnię to jak San Fermines i gonitwa byków, nigdy nie
wiesz kiedy nie uda Ci się uciec przed pędzącym samochodem. A autobusy?
Przypominają wielki jarmark: ulubiona muzyka kierowcy, zazwyczaj reggeaton,
zagłusza wszystko wokół. Co przystanek wsiadają sprzedawcy: gum do żucia,
owoców, lodów, ciastek, napojów, żeberek, zup itp. Wszystko czego dusza i głodny żołądek zapragnie. Jest też
dziwne prawo poruszania się po mieście. Każdy samochód ma przyklejony na szybie
numerek: 1, 2, 3 itp. Okazuje się ze "1" nie mogą się poruszać w
godzinach szczytu po Quito w poniedziałki i wtorki. "2" w środy i
czwartek itp. Żadna nagła sytuacja nie jest wytłumaczeniem, nie wolno i już.
Policjanci bardziej to egzekwują niż jazdę po 2 (i więcej) piwach.
Jacy są ludzie? Nie tak natarczywi jak meksykanie
(wybaczcie uogólnianie). Owszem, będąc polką można się poczuć jak miss universu
jak co minutę ktoś na Ciebie trąbi, gwiżdże lub krzyczy "bonita", ale
na krzykach na szczęście się kończy. Poza tym są bardzo uprzejmi, już kilka
razy sami proponowali mi pomoc, zanim zdążyłam o nią poprosić. Jakby czytali w
moich myślach. Najciekawsze jest to, że Ekwadorczycy zawsze zwracają się do
mnie po hiszpańsku i nawet nie dziwią się jak im odpowiadam w ich ojczystym
języku.
Podobno ludzie gór są bardziej zdystansowani i zamknięci
niż ludzie z wybrzeża. Być może, jeszcze nie mam porównania. Z pewnością są
mniej słowni. Jeżeli ktoś mówi „zadzwonię jutro”, najprawdopodobniej zadzwoni
za tydzień. Jeżeli coś proponujemy Ekwadorczykowi, zawsze odpowiada
nam „Si, de ley!”, co według polskiego tłumaczenia znaczyłoby „Tak, z
pewnością”, ale znaczy zupełnie co innego. Ekwadorczyk nigdy nie mówi NIE. „De
ley” to nasze „pewnie”, dziś super pomysł, jutro się zastanowię. Dlatego
najlepiej umawiać się tutaj z godziny na godzinę. Tak samo jest pytając o
drogę, o przysługę itp., Ekwadorczyk zawsze powie TAK, nawet jeżeli nie wie
gdzie jest ulica, której szukamy lub nie potrafi zrobić tego o co go prosimy.
Tak bardzo sympatyczny chce być w stosunku do nas ;) Przeciętny Ekwadorczyk
nigdy nie był w dżungli; podróżuje przeważnie z całą rodziną: kuzyni, ciotki,
wujkowie; dziwi się jak organizujesz sobie czas sam, a inicjatywa spędzenia weekendu
często sprowadza się do wyjścia do supermarketu lub do parku.
Mieszkańcy Andów są cierpliwi, pracowici (pracują więcej niż Polacy!) i bardzo rodzinni, ale z drugiej strony niepunktualni i niezdecydowani. Nikt nie planuje, nikt nie czeka w restauracji z jedzeniem, bo być może naszemu towarzyszowi przyniosą danie pół godziny później niż nam, nikt się nie denerwuje jak się zepsuje statek na środku morza z winy kapitana itp. A biurokracja to prawdziwa komedia. Jak nie brak odpowiedniej teczki: skoroszyt, tylko i wyłącznie, bez tego nie ma szans na złożenie dokumentów, to brak dokumentu, który chciałam dołączyć, ale powiedzieli mi, że nie jest potrzebny. Osoby zorganizowane, to nie miejsce dla Was!! Mniej zorganizowane, podobno można nauczyć się z tym żyć..mnie narazie bardziej bawi niż denerwuje życie ekwadorskie. A też nie wszyscy Ekwadorczycy są typowi, na szczęście ;)
Quito jest niesamowite, choć głośne i trochę niebezpieczne po zachodzie słońca, ale góry i piękne widoki wokół sprawiają, że pod koniec dnia, patrząc przez okno na wulkan, nie przeszkadza mi ani hałas, ani chłód zbliżającej się nocy. Zaczynam się przyzwyczajać, że dalej niż jeden dzień nie zaplanuję. Moje plany zmieniają się co chwilę...wstanę i postanowię, tak po ekwadorsku :)
:D Witamy !!!
OdpowiedzUsuń"Dalej niz na jeden dzien nie zaplanuje" - cholera, to miejsce jest idealne dla mnie! :D
OdpowiedzUsuńA post swietny, oby takich wiecej :)
Pozdrowienia z Londynu,
Emilka
Chociez mi sie marzy bardziej Paragwaj albo Korea Poludniowa :)
Usuń