środa, 19 listopada 2014

Dżungla Quito

Quito, stolica Ekwadoru, 2800 m.n.p.m., 2 miliony mieszkańców żyjących u podnóża aktywnego wulkanu Pichincha. Miasto podzielone jest na dwie części: Północną i Południową. Z centralnego punktu stolicy spogląda na mieszkańców Virgen de Panecillo, Matka Boska ze Skrzydłami. Twarzą zwrócona jest ku Północy, lepiej prosperującej części miasta, w związku z czym mieszkańcy Południowych dzielnic skarżą się, że odwróciła się od nich plecami, dosłownie.


Życie na 2800 m.n.p.m. nie jest łatwe. Spacer po centrum, góra dół góra dół góra...szybko kończy się brakiem tchu i wewnętrznym pytaniem "gdzie jest moja kondycja?". Jeszcze gorzej się czuję, jak mija mnie 80 letnia tubylka, z kilkukilogramowym workiem owoców na plecach i znika z pola widzenia w mgnieniu oka. 


Powoli przyzwyczajam się do słonecznych poranków, deszczowych popołudni i zimnych nocy; do wyziębionego mieszkania; do prysznica z ciepłą wodą na prąd i wiszącymi kablami, które sprawiają, że za każdym razem jak biorę prysznic zastanawiam się czy go przeżyję. Może dlatego wszyscy tutaj żyją chwilą? Bo prysznic to nie jest jedyny moment w Quito, kiedy zastanawiam się czy jeszcze zobaczę kolejny zachód słońca;) „Niebezpieczeństwo” czyha na każdym kroku: przechodząc przez jezdnię na ZIELONYM świetle, jadąc autobusem, wysiadając z niego, wychodząc z domu bez kremu 50, bo słońce parzy, spacerując po nieodpowiednich ulicach po zmroku…już chyba nikogo nie dziwi tytuł tego postu. Quito to jedna wielka Dżungla, ale tak jak w dżungli, mimo początkowego poczucia zagrożenia, jest pięknie, a niepewność, którą odczuwamy na początku, szybko mija. W Quito widok gór z każdego punktu miasta, sympatyczni i pomocni ludzie, mnóstwo wydarzeń kulturalnych, cudowne parki, przepyszne owoce i oczywiście te przepiękne wulkany wokół, które zachwycają najbardziej wybrednych turystów sprawiają, że początkowe wrażenie niebezpieczeństwa znika w mgnieniu oka.

Poruszanie się po mieście jest nie lada wyzwaniem. Nigdy w życiu nie odważyłabym się prowadzić samochodu w Quito (Ola, respect!). Jezdnie 3 pasmowe często przekształcają się w pięciopasmówki..kierowcy trąbią średnio co minutę albo jeżdżą w poprzek, bo nagle chcą zmienić pas z tego pierwszego na piąty. Przejście dla pieszych? Przechodzenie przez jezdnię to jak San Fermines i gonitwa byków, nigdy nie wiesz kiedy nie uda Ci się uciec przed pędzącym samochodem. A autobusy? Przypominają wielki jarmark: ulubiona muzyka kierowcy, zazwyczaj reggeaton, zagłusza wszystko wokół. Co przystanek wsiadają sprzedawcy: gum do żucia, owoców, lodów, ciastek, napojów, żeberek, zup itp. Wszystko czego dusza i głodny żołądek zapragnie. Jest też dziwne prawo poruszania się po mieście. Każdy samochód ma przyklejony na szybie numerek: 1, 2, 3 itp. Okazuje się ze "1" nie mogą się poruszać w godzinach szczytu po Quito w poniedziałki i wtorki. "2" w środy i czwartek itp. Żadna nagła sytuacja nie jest wytłumaczeniem, nie wolno i już. Policjanci bardziej to egzekwują niż jazdę po 2 (i więcej) piwach.

Jacy są ludzie? Nie tak natarczywi jak meksykanie (wybaczcie uogólnianie). Owszem, będąc polką można się poczuć jak miss universu jak co minutę ktoś na Ciebie trąbi, gwiżdże lub krzyczy "bonita", ale na krzykach na szczęście się kończy. Poza tym są bardzo uprzejmi, już kilka razy sami proponowali mi pomoc, zanim zdążyłam o nią poprosić. Jakby czytali w moich myślach. Najciekawsze jest to, że Ekwadorczycy zawsze zwracają się do mnie po hiszpańsku i nawet nie dziwią się jak im odpowiadam w ich ojczystym języku.
Podobno ludzie gór są bardziej zdystansowani i zamknięci niż ludzie z wybrzeża. Być może, jeszcze nie mam porównania. Z pewnością są mniej słowni. Jeżeli ktoś mówi „zadzwonię jutro”, najprawdopodobniej zadzwoni za tydzień. Jeżeli coś proponujemy Ekwadorczykowi, zawsze odpowiada nam „Si, de ley!”, co według polskiego tłumaczenia znaczyłoby „Tak, z pewnością”, ale znaczy zupełnie co innego. Ekwadorczyk nigdy nie mówi NIE. „De ley” to nasze „pewnie”, dziś super pomysł, jutro się zastanowię. Dlatego najlepiej umawiać się tutaj z godziny na godzinę. Tak samo jest pytając o drogę, o przysługę itp., Ekwadorczyk zawsze powie TAK, nawet jeżeli nie wie gdzie jest ulica, której szukamy lub nie potrafi zrobić tego o co go prosimy. Tak bardzo sympatyczny chce być w stosunku do nas ;) Przeciętny Ekwadorczyk nigdy nie był w dżungli; podróżuje przeważnie z całą rodziną: kuzyni, ciotki, wujkowie; dziwi się jak organizujesz sobie czas sam, a inicjatywa spędzenia weekendu często sprowadza się do wyjścia do supermarketu lub do parku. 

Mieszkańcy Andów są cierpliwi, pracowici (pracują więcej niż Polacy!) i bardzo rodzinni, ale z drugiej strony niepunktualni i niezdecydowani. Nikt nie planuje, nikt nie czeka w restauracji z jedzeniem, bo być może naszemu towarzyszowi przyniosą danie pół godziny później niż nam, nikt się nie denerwuje jak się zepsuje statek na środku morza z winy kapitana itp. A biurokracja to prawdziwa komedia. Jak nie brak odpowiedniej teczki: skoroszyt, tylko i wyłącznie, bez tego nie ma szans na złożenie dokumentów, to brak dokumentu, który chciałam dołączyć, ale powiedzieli mi, że nie jest potrzebny. Osoby zorganizowane, to nie miejsce dla Was!! Mniej zorganizowane, podobno można nauczyć się z tym żyć..mnie narazie bardziej bawi niż denerwuje życie ekwadorskie. A też nie wszyscy Ekwadorczycy są typowi, na szczęście ;)
Quito jest niesamowite, choć głośne i trochę niebezpieczne po zachodzie słońca, ale góry i piękne widoki wokół sprawiają, że pod koniec dnia, patrząc przez okno na wulkan, nie przeszkadza mi ani hałas, ani chłód zbliżającej się nocy. Zaczynam się przyzwyczajać, że dalej niż jeden dzień nie zaplanuję. Moje plany zmieniają się co chwilę...wstanę i postanowię, tak po ekwadorsku :)

3 komentarze:

  1. "Dalej niz na jeden dzien nie zaplanuje" - cholera, to miejsce jest idealne dla mnie! :D

    A post swietny, oby takich wiecej :)
    Pozdrowienia z Londynu,
    Emilka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chociez mi sie marzy bardziej Paragwaj albo Korea Poludniowa :)

      Usuń