środa, 10 grudnia 2014

nieDOZWOLONE "zwiedzanie"



Przed przyjazdem do Ameryki Południowej nie byłam świadoma jak bardzo ograniczają nas prawa i obowiązki przykładnego obywatela Polski. Z jednej strony, łatwiej jest żyć w kraju gdzie raczej przestrzegane są przepisy i wiemy czego możemy się spodziewać. Z drugiej strony, życie w bardziej „wyluzowanym” społeczeństwie jest o wiele ciekawsze, przynajmniej na początku.




Jaskinia w dżungli w Ekwadorze, pełna nietoperzy,  stalaktytów i stalagmitów. Podobna do naszej Jaskini Raj, ale nie„cywilizowana”. Jaskinię zwiedzamy w gumiakach, które wypożyczamy w sklepiku obok (gratis cała kolonia grzybów w środku z pewnością). Idziemy, zanurzeni po uda w wodzie, za przewodnikiem, która co chwilę nas informuje żebyśmy trzymali się prawej strony bo o krok w lewo jest jama i głębina. Co więcej, w jaskini można też rozbić namiot i przenocować. Można się wykąpać w podziemnych źródłach. Można (a wręcz trzeba!) objąć i pocałować jeden ze stalaktytów, żeby zaczerpnąć energii z jaskini.To się nazywa zwiedzanie, a raczej odkrywanie jaskini na nowo. Niesamowite przeżycie, możliwe chyba tylko w Ameryce Południowej. 




Muzeum złota w Bogocie, Muzeum Botero, Muzeum w Domu Kultury w Quito, Kościół wykończony złotym ornamentem…nigdzie nie ma zakazu robienia zdjęć!! Owszem, nie używajmy „flasha” (w końcu jakiś zakaz), ale absurd nie robienia zdjęć jeszcze tu nie dotarł.




Czasem pojawiają się znaki „zabronione”, ale przestrzegane są tylko teoretycznie. Zabronione jest bieganie po schodach w drodze na Montserrate w Bogocie, ale codziennie trenują tam biegi biegacze wysokogórscy. Zabronione jest posiadanie psów lub kotów w niektórych budynkach, ale zazwyczaj właściciele pozwalają lokatorom mieć zwierzaka, pod warunkiem, że nie dowiedzą się o tym sąsiedzi! Zabronione jest podpływanie do wielorybów, ale jak się popsuje statek na środku morza i trzeba zrekompensować straconą godzinę na morzu turystom, płyniemy z wielorybami „ramię w ramię”. 





Na czerwonym świetle przechodzimy na oczach policjanta, na „prawoskręcie” przejeżdżamy, mimo że piesi mają zielone światło, granicę ekwadorsko-kolumbijską przekraczamy bez problemu i od nas zależy czy zajdziemy do biura migracyjnego, żeby podbić paszport czy nie (teoretycznie dwa razy przekroczyłam granicę nielegalnie, bo autobus zatrzymuje się już po drugiej stronie, a nikt nie chciał słuchać „gringi”, że musi wysiąść wcześniej). Od niedawna jest też nakaz włączania taksometru, ale niewielu taksówkarzy nakaz ten przestrzega. Co więcej, zanim wsiądziemy do taksówki, musimy zapytać czy taksówkarz ma ochotę zawieźć nas pod wskazany adres. Często się zdarza, że odmawia. Wciąż nie wiem czy z lenistwa, czy z zasady. Właściwie nie jest to tak szokujące jak sposób prowadzenia pojazdu przez kolumbijskiego taksówkarza: z tabletem nad kierownicą z teledyskami reggeaton (jeżeli ktoś widział teledysk jakiejkolwiek piosenki reggeaton będzie wiedział że skupienie taksówkarza w 99% było skoncentrowane na teledysku, nie na drodze).

Nie ma za to zakazu sprzedaży jedzenia na ulicy. Właściwie nie wiem, czy istnieje "sanepid" w Ekwadorze. W przydrożnych budkach znajdziemy wszystko. Smażone ryby, kotlety, gulasz, kurczaka, ziemniaki itp itd... Nie wyglądają na przebadane przez odpowiednie władze, ale podobno są najsmaczniejsze. I oczywiście najtańsze. Wciąż nie mogę się też nadziwić jak szybko autobusy zmieniają się w jeżdżące restauracje. Pasażer obok je danie obiadowe: mięso, ziamniaki i surówka. W autobusie! Przede mną dziecko ma loda na patyku i w ogóle nie przejmuje się że lód się powoli topi… Cała gama zapachów nie przeszkadza pasażerom, mimo że przed nami jeszcze 5 h drogi.






Ale Ekwadorczycy też potrafią zaskoczyć. Na koncertach zabronione jest spożywanie alkoholu, więc przed wejściem na koncert sprawdzają mnie 3 razy. Trzy razy otwierają moją butelkę z wodą i wąchają. Trzy razy przeszukują kieszenie, buty i kurtkę. A mimo wszystko grupce przed nami udało się wnieść alkohol, nie wiem jak, szczerze mówiąc. Zabroniona jest nawet sprzedaż piwa na całym osiedlu wokół parku gdzie jest koncert. Ale wystarczy poszukać małego osiedlowego sklepiku, a piwo dostaniemy bez problemu. Tak jak w Bogocie, mimo zakazu sprzedaży alkoholu do godz 15, osiedlowy sklepikarz chętnie sprzedał mi rum, który obiecałam koleżance.

darmowy koncert Stinga w Ekwadorze (Dni Quito)
Każdy zakaz w Ekwadorze jest relatywny…a ludzie są dzięki temu bardziej fleksyjni. W urzędach, biurach itp. czasem można „zagadać” i jak trafi się na miłą, przyjazną osobę, prawdopodobnie nam pomoże. Nie jest więc tak źle żyć w społeczeństwie bez twardych zasad. Chyba, że nam się spieszy i chcemy np kupić bilet autobusowy, a w okienku przez 1,5 godz nikt się nie pojawia, mimo, że teoretycznie jesteśmy tam w czasie jego godzin pracy. Wtedy...czekamy, Ekwadorczycy są bardzo cierpliwi pod tym względem.



piątek, 5 grudnia 2014

nieDOZWOLONE "zwierzaki"







Zawsze chciałam mieć małpkę. Taką prawdziwą, nie psa ani kota ani też chomika. Małpkę. Okazuje się, że gdybym urodziła się w Ekwadorze, byłoby to możliwe. Obecnie zwierzęta egzotyczne jako domowe są już zabronione, bo zwierzaki "wariowały" w zamkniętym pomieszczeniu a ludzie wyrzucali je na ulicę. Ale jeszcze parę lat temu na bazarku przed sklepem można było kupić małpkę, papugę, kajmana…





-   Kto by chciał mieć kajmana w domu??! – pytam znajomego.

- Mój dziadek miał kajmana. – odpowiada mi Mario zupełnie normalnie, tak jakby opowiadał mi, że ktoś miał w domu rybki.

Okazuje się, że dziadek Mario wyszedł do sklepu po zakupy spożywcze i wrócił z kajmanem. Miła Pani sprzedawała kajmanka za grosze, więc dziadek kupił. Krokodylek mieszkał w jeziorku obok domu, jadł dziadkowi z ręki, a jak dziadek zmarł, przestał jeść i po kilku dniach zdechł z tęsknoty …






W dżungli dzieci mają małpki na co dzień. Są dzikie i czasem mało przyjazne, ale urocze. Na głównym placu miasteczka bawią się z psami, kradną przechodniom  napoje, zabierają piłkę dzieciom. Niełatwo takiej małpce odebrać naszą własność, więc trzeba bardzo uważać na te małe złodziejaszki. 




ta małpka ukradła dziecku Sprita, otworzyła, wypiła i wyrzuciła butelkę

Oprócz małp, są też anakondy, boa i inne węże. Płacimy miejscowemu dolara i możemy mieć "przerażające" zdjęcie z boa. A później wąż ląduje w plecaku jednego z indiańskich dzieci, które odchodzi w nieznane z nowym pakunkiem. Nikt by się nie spodziewał, że zamiast książek niesie na plecach niebezpieczne zwierzę.




- W dżungli trzeba umieć współżyć ze zwierzętami. – mówi Leo biorąc Tarantulę z drzewa na rękę  i nie zwracając uwagi na moją przerażoną minę.

- Nigdy Cię nie ukąsiła?

- Raz. Jak byłem dzieckiem. Ale to dlatego, że zakładając buty nie sprawdziłem, czy nie ma w nich nic w środku. Prawie umarłem, ale to nie była jej wina. Przecież przygniotłem ją stopą, broniła się!






Leo przeżył, bo każda rodzina indiańska ma w domu „apteczkę”. W apteczce nie ma ani jednego „lekarstwa”, same zioła. Na ukąszenie pająków, ból głowy, żołądka, nadciśnienie, cukrzycę, zioła antykoncepcyjne, antyseptyczne, przeciwbakteryjne, nawet trucizny.

- Masz jakąś ranę? – pyta Indianin podchodząc do jednego z drzew w swoim „sadzie”.

Miałam, od 2 tygodni nie goiła mi się rana na stopie. Używałam wszystkich maści możliwych, bez skutku. Indianin wziął na palec trochę czerwonej żywicy z drzewa i posmarował mi nią ranę. Następnego dnia była tylko blizna..

Nie wiem na ile legalne są indiańskie „lekarstwa”, ale bez wątpienia są bardzo skuteczne. Przepisy zazwyczaj niewiele tu znaczą, zwłaszcza w małych miejscowościach, więc może kiedyś jednak będę miała moją małpkę Chiquitę ;)