poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Święta po Ekwadorsku



Mam wrażenie, że w tym roku Bożego Narodzenia nie było...mimo że gotowałam dwa dni 12 różnych potraw, żeby pokazać Ekwadorczykom jak to się świętuje w Polsce, ale bez śniegu, mrozu, choinki...czas szybko minął i nagle nadeszla Wielkanoc. Czuję się trochę jak na karuzeli ;) a może cały wczorajszy dzień za stołem tak na mnie dziś działa? ;)

Wielkanoc była w stylu iście Polskim.  Trochę tęskniłyśmy z Olą za mamami, ciociami i babciami, które zawsze przygotowywały większość potraw, a tu nagle cała odpowiedzialność spadła na nas, ale ostatecznie stół się uginał pod potrawami które przygotowałyśmy, więc chyba zdałysmy egzamin i rodzina byłaby z nas dumna. No i najważniejsze, Ekwadorczykom bardzo smakowało, mimo że pewnie nie zjedzą więcej jajek przez co najmniej kolejny miesiąc, bo do takiej dawki cholesterolu nie są za bardzo przyzwyczajeni.




Nikt nam za bardzo nie wierzył jak mówiłyśmy że z okazji świąt spędzimy cały dzień za stołem, a w niedzielę wieczorem będzie mini imprezka, mimo że to niedziela i w Ekwadorze nawet alkoholu w ten dzień nie sprzedają. Zdziwili się też, że cerkiew ekwadorska jest tak piękna jak nasze białostockie, a msza nocna trwa jak w Polsce: 4 godziny.




Że wódkę już się otwiera przy śniadaniu, a pierwszą „potrawą” jest jajko, i to zimne i kolorowe w dodatku, też nie było do końca normalne. Ani że najpierw musimy się jajkami „pobić”, żeby wyłonić zwycięzcę, który zje wszystkie jajka (najciekawszy aspekt obchodzenia świąt w zupełnie innej kulturze: można być czasem bardzo kreatywnym, i tak we wszystko Ci uwierzą  ;) ). Ale kto by pomyślał że odżyją też stare tradycje. Rodzice mi opowiadali kiedyś jak dzieci bawiły się w Wielkanoc jajkami. Wcieliłyśmy więc zabawę w życie, z opowieści naszych i rodziców Ekwadorskich o zabawach kokosami stworzyliśmy grę polsko-ekwadorską. Zasada była prosta: jednym jajkiem uderzyć w drugie żeby „wybić” je poza dywan. Wykonanie już było dużo trudniejsze, ale dostarczyło wszystkim niesamowitej rozrywki. No i nagrodą był kieliszek wódki, więc motywacji nie zabrakło. Zobaczcie sami.





W Ekwadorze, podobnie jak w Hiszpanii, tradycja wielkanocna sprowadza się do Wielkiego Tygodnia. Najważniejszym dniem świąt jest Wielki Piątek kiedy na Starym Rynku jest Wielka Procesja z figurą ukrzyżowanego Chrystusa i samobiczującymi się pokutnikami. Również w piątek organizuje się rodzinne spotkania, żeby zjeść Faneskę. O Fanesce słyszałam już od kilku tygodni, tradycyjna zupa, którą przygotowuje się tylko w Wielkim Tygodniu. Nie mogłam się doczekać, żeby ją spróbować. Ostatecznie zjadłam nawet trzy, ale mimo że były przepyszne, chyba do następnego roku za nimi tęsknić nie będę. To pewnie tak jak Ekwadorczycy za majonezem i faszerowanymi jajkami po wczorajszym śniadaniu.





Fanesca to zupa ugotowana z 12 różnych ziaren: fasola, bób, groch, soczewica i inne ziarna, niektóre właściwie nieznane w Polsce. Gotowana jest na rybie, dorszu dokladniej, a konsystencję ma naszej fasolówki. Według tradycji ludowej, ryba symbolizuje Chrystusa a 12 ziaren: Apostołów, a zupę się je dla upamiętnienia Ostatniej wieczerzy. Fanesca podobno była znana wśród tubylców jeszcze w czasach przedkolonialnych, zapewne była przygotowywana podczas wiosennych zbiorów, żeby pożywić strudzonych rolników. Wraz z nadejściem chrześcijaństwa symbolika zupy nabrała nowego znaczenia. Dlaczego jest typowym daniem Wielkiego Tygodnia? Podobno miała być pokutą za grzechy. Po pierwsze, przygotowanie zupy z 12 ziaren, które trzeba obrać i oddzielnie wszystkie ugotować zajmuje co najmniej 2 dni. Po drugie, jest to tak ciężkostrawne, że też może stanowić niezłą pokutę dla naszego żołądka (nie, nie wymyśliłam tego, na jednej ze stron o Fanesce tak ktoś wyjaśniał dlaczego Ekwadorczycy jedzą ją tylko w Wielkim Tygodniu).  Do Faneski dodaje się też małe pierożki, ugotowane jajko i smażonego banana (jakby samych ziaren było mało). No i oczywiście jeszcze pure z ziemniaków jako dodatek i ryż z mlekiem lub figi z miodem na deser. Cała gama smaków, która skłoni do siesty niejendego i sprawi że przez cały dzień już nic innego nie zjemy.


las Frailejones

 Inna tradycja "świąteczna" ekwadorska to wyjazd z Quito. W długie weekendy, biorąc pod uwagę fakt że w 4-5 h możemy zmienić całkowicie krajobraz i strefę klimatyczną, Quiteños zazwyczaj wybieraja się w podróż. My pojechaliśmy do Kolumbii, na zakupy, tak po ekwadorsku (coś jak białorusini, którzy przyjeżdzają na zakupy do Białegostoku, w Kolumbii sprzęty elektroniczne i ubrania są czasem nawet 2 razy tańsze). Decyzję podjęliśmy dzień przed weekendem. I tak jak spontaniczny był wyjazd, tak też spontaniczne były kolejne decyzje. W Ipiales, miasteczku przygranicznym, spędziliśmy całe pół godziny. Nie mogliśmy znaleźć noclegu, więc wróciliśmy do Tulcan, po ekwadorskiej stronie, z planem ponownego przekroczenia granicy następnego ranka. Ale kto by pomyślał, że pół Ekwadoru postanowi wyjechać do Kolumbii właśnie w Wielką Sobotę...po godzinie stania w kolejce przed granicą, zawróciliśmy. Na szczęście wszyscy byliśmy zgodni, że zakupy w tłumie spragnionych nowych ubrań i sprzętów elektronicznych Ekwadorczyków nie będą przyjemne. A że Ekwador ma bardzo wiele do zaoferowania odkrywcom, więc po drodze zwiedziliśmy las Frailejones, które podobno pochodzą z epoki prehistorycznej; las Arellanos, które przypominają nasze drzewa w Białowieży na Miejscu Mocy i też stanowiły miejsce kultu; i Kościół w jaskini. Wycieczka więc, w stylu ekwadorskim, gdzie jak jeden plan nie wypali pojawi się drugi i trzeci, ale jak najbardziej udana!


kościól w jaskini



Jak to mówią: święta, święta i po świętach... niestety. Dziś drugi dzień świąt, a ja muszę pracować. Szkoda, że nie mam tu takich przywilei jak w Białymstoku. Ale w ramach buntu, napisałam tego posta w pracy. Jakaś część świąteczna tego dnia w końcu mi się należy ;)  
Христос воскрес!!