czwartek, 9 lipca 2015

Everyday life. Ecuadorian Style.


Człowiek wyjeżdża za granicę pełen planów i marzeń. W moim przypadku był impuls, ciekawe perspektywy pracy i chęć życia w egzotycznym kraju. Bo jak nie teraz to kiedy? To wystarczyło do podjęcia decyzji. Ale jak to zwykle bywa, w pewnym momencie egzotyczne życie zmienia się w życie codzienne, owszem wciąż zaskakuje, wciąż czasem śmieszy, czasem frustruje.  Ale często jak wracam z pracy do domu, patrzę na Pichinchę i ten piękny górski zachód słońca, nagle sobie przypominam że: „qrcze, przecież ja jestem w Ekwadorze, w Ameryce Południowej, na kontynencie na który chciałam zawsze przyjechać”. Często nie do końca do mnie dociera, że tu mieszkam, że moi znajomi uważają mnie za mega odważną, że w 2 tygodnie podjęłam decyzję o wyjeździe na drugi koniec świata (szczerze mówiąc sama nie wiem jak to się stało...:).


widok na Pichinche z Parku Itchimbia


Mimo wszystko, moje życie jest już trochę rutynowe. Mieszkam w „wiejskiej chatce” jak ją lubię nazywać. Zawsze chciałam mieć dom, więc czemu nie pomieszkać trochę w starym domku w samym centrum miasta, otoczonym nowoczesnymi super ekstra budynkami z siłownią, basenem, grillem na dachu i głupimi windami, które nie zawiozą Cię na piętro na którym mieszka Twój znajomy póki znajomy nie przypomni sobie że musi wcisnąć przycisk i „zawołać” windę z Tobą w środku (a ze niektórzy o tym zapominają, stoisz w zamkniętej windzie i czekasz..).


Na mieszkanie w takim budynku nie byłoby mnie stać. Ale moją chatkę uwielbiam, muszę najpierw przejść przez dwa patia, przywitać się z 4 psami sąsiadów, które mnie kochają, ale straszą mi znajomych (podobno z zazdrości o mnie) i już jestem u siebie. Drzwi nie zamykam nigdy (na szczęście na 2800 m.n.p.m. nie ma komarów ani innych wrednych owadów), pralkę mam „na podwórku” a nowo adoptowany (bądź przywłaszczony tymczasowo) rower opieram o drzewo. No i jeszcze ta palma za oknem i hamak w salonie, mega.. Szkoda tylko, że co miesiąc właściciele mi mówią, że za dwa tygodnie sprzedają teren z chatkami (dostaną za niego grube miliony). Ale w końcu to Ekwador, „za 2 tygodnie” trwa już 3 miesiące, więc mam nadzieję, że jeszcze trochę potrwa.


chatka między wieżowcami

 No właśnie, Ekwadorczycy i te ich pojęcie czasu. Mamo, tato, Wasza córka nauczyła się (prawie) cierpliwości. A przynajmniej mam jej duuuużo więcej niż pół roku temu. W pracy zajmuję się koordynacją programów, co wiąże się z koniecznością kontaktu z ludźmi z różnych działów, którzy niechętnie odpisują na maile i nie zawsze odbierają telefon. Procesy autoryzacji w związku z tym trwają tygodniami...a pojęcie PILNE nikogo nie rusza.
„Po co się denerwujesz? – pyta mój przyjaciel Polak – dostosuj się do ich poczucia czasu.” Może mogłabym to zrobić gdyby nie to, że jestem pośrednikiem między latynosami a zagranicą (gdzie ludzie funkcjonują według normalnego zegarka..). W związku z tym, niedługo zostanę nominowana najprawdopodobniej upierdliwym pracownikiem miesiąca…


Inauguracja nowego budynku

W marketingu niektórzy już nawet patrzeć na mnie nie mogą (3 miesiące męczenia ich co 3 dzień, żeby mi coś wstawili na oficjalną stronę robi swoje). Ale to nie moja wina, że nie chcą nam dać dostępu do edycji naszych programów i z najgłupszym drobiazgiem (w stylu przedłuż datę zapisów) muszę do nich pisać. A że mi nie odpisują, a coś jest pilne, to dzwonię. A że nie odbierają, to idę osobiście i ich męczę, aż wprowadzą zmiany. No i jeszcze są często niechlujni, wstawią krzywo obrazek, źle wpiszą datę, i tak w kółko. W Polsce nazwałabym to stratą czasu, tu nazywam różnicą kulturową...

W finansach znalazłam ziomka. Też go męczę co kilka dni, ale chyba mnie polubił, bo ostatnio jak po całym dniu dzwonienia w końcu zastałam go w biurze, początek rozmowy był dość "zabawny". On zgnił ze mnie, że w końcu go dorwałam w biurze, a ja z niego że w innym przypadku byłabym z samego rana osobiście… i taki to humor ekwadorski, pośmieję się z nimi, to może mi coś szybciej załatwią…a tak naprawdę miałabym ochotę powiedzieć im co rzeczywiście myślę o ignorowaniu moich telefonów...

W planifikacji nikt nie mógł zrozumieć, że nie mogę czekać do ostatniego tygodnia z rezerwacją kilku sal, bo jak przyjadą ludzie z innych krajów i nie będą mieli gdzie przeprowadzić swoich warsztatów, to będzie niewesoło. Rozmawiałam z  różnymi osobami, nic z tego. Dopiero jak się dodzwoniłam do kierowniczki i przeprosiłam że jestem „intensa” a kobieta zaśmiała się przyznając mi rację, wynegocjowałam zrealizowanie „zamówienia” całe 3 tygodnie przed rozpoczęciem kursu… Zobaczymy czy rzeczywiście tak będzie jak mi obiecała, bo nie do końca można im ufać. Takie chodzenie za latynosami, uprzejme proszenie, przymilanie się itp. przypomina trochę pracę z małymi dziećmi, jeżeli nie przypomnisz że ma coś zrobić to na pewno nie wykona zadania.


Tak naprawdę, w niektórych przypadkach przypominanie też niewiele daje... Od 3 tygodni próbuję kupić bilet naszym gościom z Anglii. Autoryzacje, procesy, rejestry blablabla masakra (rodacy nie narzekajcie na polską biurokrację...). A jedna z gości miała dziś spotkanie w ambasadzie o wizę i potrzebowała bilet, aby ją dostać. Wczoraj w końcu coś się ruszyło (cały dzień na mailu i telefonie przyniosły rezultaty), więc była nadzieja. Ale oczywiście panienka z Działu Zakupów dostała bilet z Biura Podróży dziś o 10 rano i wysłała mi go o 15 (z PEWNOŚCIĄ "miała" wiele innych spraw dużo ważniejszych...). Nie pomogły telefony i maile, nie dostałam żadnej odpowiedzi. Ja już serio nie wiem czy Ci ludzie są głupi? nieodpowiedzialni? czy tak to działa...ale jak???

Na dodatek, przy tych często syzyfowych mękach, jak patrzę na moją koleżankę z pracy Ekwadorkę, która jest przemiłą i przezabawną osobą, ale pół dnia (lub więcej) spędza na whatsappie i na facebooku,  a jak już zaczyna coś robić to trzeba milion razy sprawdzić czy zrobiła to dobrze, tracę resztki energii do pracy. A w momencie gdy szefowa zaczyna ją wychwalać jaka to jest super pracowita i odpowiedzialna, zaczynam się naprawdę zastanawiać jak to wszystko funkcjonuje w tym kraju. Może po drugiej stronie równika trzeba działać odwrotnie?


Vero w pracy ;)

 I po tym całym marudzeniu, frustracjach i stresach, najgorsza jest konkluzja. Pracę uwielbiam. Jest mega wymagająca i ciekawa, a kontakty międzyludzkie poza biurem są niesamowite. Może w pilnych sprawach się nie sprawdzają, ale w czasie obiadu lub na mniej oficjalnych przyjęciach, jest wesoło. Czasem się załapię też na „cocktail” w stylu Beverly Hills z francuskimi przystawkami i sushi. Szukam więc intensywnie sposobu na efektywny kontakt z tymi leniuchami… jak komuś przyjdzie coś do głowy, dajcie znać, rady mile widziane ;)





Inauguracja nowego budynku