sobota, 21 marca 2015

Kochani przyjaciele....




Coraz częściej mnie pytacie co dalej: czy wracam, czy jestem zdecydowana zostać w Ekwadorze, czy jestem skłonna żyć w kulturze zupełnie innej niż ta w której zostałam wychowana. Czy już poznałam na tyle Ekwador żeby zdecydować, że to jest miejsce w którym mogłabym się rzeczywiście odnaleźć? Chyba nie. No i te 15 ustawowych dni urlopu w roku (kalendarzowych!!), jakim cudem zdołam w 2 tygodnie odwiedzić moich ukochanych rodaków, za którymi tak bardzo tęsknię i zwiedzić resztę świata?

Ekwador wciąż mnie urzeka, a zostało jeszcze tyle pięknych miejsc do zobaczenia. I ta beztroska, inne postrzeganie czasu (kto z Was wybrałby się w piątek wieczorem na weekend nad morze wiedząc, że podróż w jedną stronę trwa 6 h?). Tutaj czas nie ma znaczenia. Ważne że za 6 h będziemy wylegiwać się na plaży, jeść świeże owoce morza i pić sok z kokosa (gratis „porażenie prądem” przez meduzę, użądlenie pszczoły i spalony na czerwono brzuch po godzinie na słońcu. Ale to tez nieistotne).





Czas... O spóźnianiu się nie będę się rozpisywać, w końcu Latynosi z tego słyną. Ale czasem komicznie to brzmi jak ktoś mi mówi, że ma ważne zebranie w pracy o 13, jest godz. 13.20 a ta osoba wciąż siedzi ze mną i pije kawę. Przestaje za to być zabawnie jak ja jestem na miejscu osoby czekającej na Ekwadorczyka. Szczerze mówiąc, zawsze myślałam ze nauczyłam się luzu i braku organizacji na Kanarach, ale Hiszpania w porównaniu z Ekwadorem to Szwajcaria. Nie dziwcie się więc, że wciąż nie wiem co dalej. Jak mogę zaplanować co będzie za parę miesięcy w tak beztroskim otoczeniu.

Ale tęsknię…bardzo tęsknię… wolałabym powiedzieć to Wam wszystkim osobiście, ale ograniczony internet często mi na to nie pozwala.. brakuje mi Was: rodziny, maluchów siostry, przyjaciół... tęsknię za moją kochaną Gran Vią, najlepszymi exszefami świata i studentami, za kolegami z ośki i laskami, które nie wiadomo co ze mną „zrobiły”, za załogą chorwacką i warszawską ekipą, za rozmowami do rana z MP i przypadkowymi znajomymi którzy wciąż o mnie pamiętają, za beztroskim wracaniem „z buta” w nocy do domu (tutaj nawet o 19 w niektórych rejonach lepiej samemu się nie przechadzać, po 22 tylko taxi), za pierwszeństwem przed samochodami w przechodzeniu przez ulicę na zielonym świetle, za moim czerwonym Ferrari (którego nigdy nie będę mogła tu sprowadzić, a miejski rower, mimo że darmowy, mu nie dorównuje) , za „Pawełkiem” i „3bitem” (dziwnie to brzmi pisząc z kraju gdzie rosną kakaowce, ale niestety ekwadorska czekolada do gustu mi nie przypadła), za tanimi rozmowami przez telefon, za moimi książkami, rolkami i ubraniami (tak to jest jak się pakuje całe życie w jedną walizkę)…

Za to mam piękne góry na co dzień, brak śniegu (chociaż ostatnio rzeczywiście chyba dotarła do nas pora deszczowa i jest brzydko, zimno i mokro), mnóstwo przepysznych owoców o których wcześniej nawet nie słyszałam (pitahaya, guanabana, guayaba itp.), hamak w salonie, wspaniałych nowych znajomych (i mimo że znam 5 osób w Ekwadorze, zawsze kogoś spotykam przypadkowo na ulicy) i beztroskie społeczeństwo, które nauczyło mnie już dużo cierpliwości i korzystania z chwili.


Plusy, minusy, plusy, minusy…decyzja niełatwa, chociaż wciąż uważam, że moje miejsce na ziemi to Wyspy Kanaryjskie. Może kiedyś właśnie tam wrócę? Póki co, ponawiam zaproszenie do Ekwadoru, kto wie gdzie będę za pół roku ;)