Coraz częściej mnie pytacie co dalej: czy wracam, czy jestem
zdecydowana zostać w Ekwadorze, czy jestem skłonna żyć w kulturze zupełnie
innej niż ta w której zostałam wychowana. Czy już poznałam na tyle Ekwador żeby
zdecydować, że to jest miejsce w którym mogłabym się rzeczywiście odnaleźć? Chyba
nie. No i te 15 ustawowych dni urlopu w roku (kalendarzowych!!), jakim cudem
zdołam w 2 tygodnie odwiedzić moich ukochanych rodaków, za którymi tak bardzo
tęsknię i zwiedzić resztę świata?
Ekwador wciąż mnie urzeka, a zostało jeszcze tyle pięknych
miejsc do zobaczenia. I ta beztroska, inne postrzeganie czasu (kto z Was wybrałby
się w piątek wieczorem na weekend nad morze wiedząc, że podróż w jedną stronę
trwa 6 h?). Tutaj czas nie ma znaczenia. Ważne że za 6 h będziemy wylegiwać się
na plaży, jeść świeże owoce morza i pić sok z kokosa (gratis „porażenie prądem”
przez meduzę, użądlenie pszczoły i spalony na czerwono brzuch po godzinie na
słońcu. Ale to tez nieistotne).
Czas... O spóźnianiu
się nie będę się rozpisywać, w końcu Latynosi z tego słyną. Ale czasem
komicznie to brzmi jak ktoś mi mówi, że ma ważne zebranie w pracy o 13, jest
godz. 13.20 a ta osoba wciąż siedzi ze mną i pije kawę. Przestaje za to być
zabawnie jak ja jestem na miejscu osoby czekającej na Ekwadorczyka. Szczerze mówiąc,
zawsze myślałam ze nauczyłam się luzu i braku organizacji na Kanarach, ale
Hiszpania w porównaniu z Ekwadorem to Szwajcaria. Nie dziwcie się więc, że
wciąż nie wiem co dalej. Jak mogę zaplanować co będzie za parę miesięcy w tak
beztroskim otoczeniu.
Ale tęsknię…bardzo tęsknię… wolałabym powiedzieć to Wam
wszystkim osobiście, ale ograniczony internet często mi na to nie pozwala.. brakuje mi Was: rodziny, maluchów siostry, przyjaciół... tęsknię za moją
kochaną Gran Vią, najlepszymi exszefami świata i studentami, za kolegami z ośki i
laskami, które nie wiadomo co ze mną „zrobiły”, za załogą chorwacką i
warszawską ekipą, za rozmowami do rana z MP i przypadkowymi znajomymi którzy
wciąż o mnie pamiętają, za beztroskim wracaniem „z buta” w nocy do domu (tutaj
nawet o 19 w niektórych rejonach lepiej samemu się nie przechadzać, po 22 tylko
taxi), za pierwszeństwem przed samochodami w przechodzeniu przez ulicę na
zielonym świetle, za moim czerwonym Ferrari (którego nigdy nie będę mogła tu
sprowadzić, a miejski rower, mimo że darmowy, mu nie dorównuje) , za
„Pawełkiem” i „3bitem” (dziwnie to brzmi pisząc z kraju gdzie rosną kakaowce,
ale niestety ekwadorska czekolada do gustu mi nie przypadła), za tanimi
rozmowami przez telefon, za moimi książkami, rolkami i ubraniami (tak to jest jak się
pakuje całe życie w jedną walizkę)…
Za to mam piękne góry na co dzień, brak śniegu (chociaż
ostatnio rzeczywiście chyba dotarła do nas pora deszczowa i jest brzydko, zimno
i mokro), mnóstwo przepysznych owoców o których wcześniej nawet nie słyszałam
(pitahaya, guanabana, guayaba itp.), hamak w salonie, wspaniałych nowych
znajomych (i mimo że znam 5 osób w Ekwadorze, zawsze kogoś spotykam przypadkowo
na ulicy) i beztroskie społeczeństwo, które nauczyło mnie już dużo cierpliwości
i korzystania z chwili.
Plusy, minusy, plusy, minusy…decyzja niełatwa, chociaż wciąż
uważam, że moje miejsce na ziemi to Wyspy Kanaryjskie. Może kiedyś właśnie tam wrócę?
Póki co, ponawiam zaproszenie do Ekwadoru, kto wie gdzie będę za pół roku ;)