niedziela, 22 lutego 2015

Ruta de los Volcanes


W drodze na Cayambe

   Władze Ekwadorskie od ponad roku zachęcają turystów do zwiedzania. Tych zagranicznych, ale również lokalnych, którzy niekoniecznie znają i doceniają piękno swojego kraju. Jednym z najważniejszych punktów nowej kampanii jest Ruta de los Volcanes (Szlak wulkanów).

-  Ile jeszcze zostało mi wulkanów do zobaczenia? – pytam Pavli, która nawiasem mówiąc twierdzi, że powinnam na blogu założyć osobny wątek pod tytułem „Podróże (a najlepiej to szalone podróże) z Pavlą”. Szczerze mówiąc, zaczynam to rozważać, bo rzeczywiście dzięki „szalonej” Czeszce i jej „zabawce” z napędem na 4 koła, zobaczyłam już bardzo wiele.

Wracając do tematu. Pavli zaczęła wymieniać te najbardziej popularne.

- Widziałaś już Cotopaxi, Chimborazo, Tungurahuę, Antisanę, Cayambe…Pichinche widzisz codziennie. Altar! Tak, musimy pojechać zobaczyć Altar. Też jeszcze tam nie byłam..

Co znaczy „zobaczyć” wulkan. Do każdego z nich można podjechać do określonej wysokości, zazwyczaj ponad 4000 m n.p.m. Wysiadamy z samochodu w bluzce z krótkim rękawkiem i od razu szybko zakładamy swetry, kurtki, szaliki i czapki, bo „achachay” (w języku tubylczym kichwa „zimno”). Idziemy krokiem żółwia, w zależności od wulkanu: albo do kolejnego schroniska; albo na sąsiednią górę, żeby mieć lepszy widok; albo do lodowca, żeby dotknąć śnieg (do lodowca jeszcze nie doszłam, bo za śniegiem nie tęsknię).


Schronisko przy wulkanie Chimborazo

Aby wspiąć się na sam szczyt tzw. „nevado”, czyli wulkanu z lodowcem, musimy mieć specjalistyczny sprzęt, przewodnika i nieziemską kondycję (większość tych wulkanów ma ok. 6000 m!). Tacy ochotnicy wychodzą ze schroniska zazwyczaj około północy, aby dotrzeć na szczyt o 6 rano na wschód słońca. Jeżeli mają szczęście i bezchmurne niebo, widzą wszystkie szczyty innych wulkanów ekwadorskich ponad chmurami.

Ja póki co takiej wyprawy nie planuję. Póki co, na tych ponad 4000 m., idąc krokiem żółwia, wciąż brakuje mi tlenu. Ale idę, staram się dojść jak najwyżej, przystaję, idę dalej, przystaję…ciężko, ale już wiem, że nagroda jest niewyobrażalna. Za każdym razem zastanawiam się czemu nie kupiłam w końcu liści koki, przecież w taki sposób peruwiańscy tubylcy radzą sobie z problemem z wysokością… Na szczęście w końcowym etapie wędrówki od razu zapominam o trudzie wspinaczki, bo przecież zobaczyć z bliska tak potężną siłę natury, poczuć ten spokój wokół, podziwiać widoki z ponad 4800 m … to niesamowite przeżycie. Gorzej jak już „przyszła” chmura i nie widać nic, czasem nawet ręki, którą wyciągniemy przed siebie. (Rada: aby mieć szczęście i bezchmurne niebo trzeba jechać na wulkan z samego rana).

Kiedy zwiedzam wulkan w słońcu, zawsze wracam do domu z ponad 100 zdjęciami tego samego wulkanu. Bo przecież z każdej strony wygląda inaczej: te kolory, odblask słońca, przepięknie!! Podjeżdżamy kilometr i znów jest inny, taki cudowny!!  Już nawet nie muszę mówić (czy też krzyczeć) Pavli, żeby się zatrzymała, bo chcę zrobić zdjęcie. Sama widzi że się kręcę z aparatem na wszystkie strony i chcę wysiąść. Ona też, mimo tylu lat w Ekwadorze, nie może się skupić na prowadzeniu samochodu. Więc podjeżdżamy kolejny kilometr i znów się zatrzymujemy. Jak dobrze, że mamy cyfrówki i możemy zrobić aż tyle zdjęć. Tylko kto będzie chciał je później oglądać?? Wyglądają wszystkie tak samo... a przecież tak zupełnie inaczej prezentował się wulkan w odstępie tego kilometra odległości…no nic, musicie sami przyjechać zobaczyć. Ja chętnie potowarzyszę! A okazało się, że jednak jeszcze sporo mam tych wulkanów do zobaczenia! (dodatek specjalny do mojej ulubionej gazety wyznaczył mi trasę na kilka kolejnych wyjazdów z szaloną Czeszką;) )




Nie wiem, który wulkan jest moim ulubionym. Nie mogę się zdecydować, każdy jest inny, każdy ma coś w sobie, każdy jest piękny… Olcia twierdzi, że najbardziej podoba jej się Cotopaxi, bo jest taki jak ze szkolnego podręcznika z geografii: ma prawie idealny kształt wulkanicznego stożka, o którym uczyłyśmy się jeszcze w podstawówce, nie podejrzewając nawet, że kiedyś będziemy obie mieszkały w kraju wulkanów.

Zacznijmy więc od COTOPAXI (5897 m n.p.m.) czynny wulkan, jeden z najwyższych na świecie i drugi co do wysokości szczyt Ekwadoru. 


Cotopaxi


Schronisko przy Cotopaxi

CHIMBORAZO, najwyższy szczyt pochodzenia wulkanicznego w Ekwadorze (6268 m n.p.m.) i najbardziej odległy szczyt od środka ziemi na świecie. Niestety jak byłyśmy z Pavli przy schronisku, widoczność była zerowa (prawie przegapiłyśmy wjazd do Parku Narodowego!). Na szczęście w drodze powrotnej się rozpogodziło, czego rezultat widać poniżej:



Chimborazo

Podobna historia z wulkanem PICHINCHA, aktywny wulkan 4784 m n.p.m. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1999 r. a Quito zostało przykryte kilkoma cm pyłu. Widzę go codziennie z każdej części miasta, ale po 4 h wędrówki krokiem żółwia, zrobił nam psikusa i tak go zastaliśmy na szczycie (drugie zdjęcie). No nic, trzeba będzie wędrówkę powtórzyć, ale te 4 h…chyba poczekam na towarzystwo z Polski ;)


Widok na Pichinche z parku Carolina

Pichincha w okolicach szczytu

TUNGURAHUA, czynny wulkan, (5023 m n.p.m.) położony w pobliżu bardzo turystycznego miasteczka. Co jakiś czas pojawia się w wiadomościach, że Tungurahua „zieje ogniem”. Co więcej, w 1999 wybuchł i „pluł popiołem”, więc miasteczko zostało ewakuowane na ROK! Od tamtej pory wciąż jest aktywny, ale po kwarantannie większość mieszkańców wróciła do swoich domów, a Baños wciąż jest najpopularniejszym miejscem wypoczynku i rozrywki turystów (ach ci beztroscy Ekwadorczycy;) ). Jak mamy szczęście, zobaczymy lawę na własne oczy (ja szczęścia raczej nie mam), ale widziałam pył wulkaniczny między chmurami. Zrobiłam nawet zdjęcie, ale oczywiście wygląda to jak zwykła chmura. Ja wiem że to był pył (ten mały obłoczek nad dużymi chmurami), możecie mi wierzyć lub nie.


Tungurahua

Drugie zdjęcie jest zrobione z Riobamby, miasteczka, z którego widać 3 wulkany przy bezchmurnym niebie: Chimborazo, Tungurahuę i Altar. Mój znajomy mieszka w domu z wielkimi oknami i widokiem na nie wszystkie, niesamowite.


Antisana

W okolicach Quito mamy ANTISANĘ (5753 m n.p.m.), najtrudniejszy szczyt wspinaczkowy Ekwadoru i ulubiony wulkan Pavli (hmm ciekawe czy będę miała kiedyś swój ulubiony) i CAYAMBE (5790 m n.p.m.), trzeci szczyt Ekwadoru i jedyny pokryty śniegiem na całym równiku. Aby dojechać do schroniska obok Cayambe trzeba mieć samochód z napędem na 4 koła. Pavla była w siódmym niebie prowadząc swoją „zabawkę” przez wszystkie kamienne doły z poluzowanymi skałkami, błotniste drogi i wszelkie inne dziury. A ja czułam się jak w Traktorze.


Cayambe

Pavli przy Cayambe ;)

Już nie mogę się doczekać kolejnej wyprawy! Zapraszam zziębniętych Polaków w „tropiki” heheh